– Projekty do nas zgłaszane negocjujemy z JST w taki sposób, żeby nie były szkodliwe dla rynku (ograniczamy przepływność do 256 kbit/s, czasem w wyjątkowych sytuacjach do 512 kbit/s). Wprowadzamy także obowiązki związane z przerywaniem sesji i – w zależności od sytuacji panującej na rynku – ograniczenia związane z limitem transferu danych. Naszym zdaniem usługi samorządów do nas zgłaszane nie szkodzą rynkowi. Przeciwnie, motywują operatorów do większych starań i zaoferowania klientom czegoś więcej niż niegwarantowana usługa internetowa, często sprzedawana jako 2 Mbit/s a świadczona jako 256 kbit/s – pisała w sierpniu ubiegłego roku Anna Streżyńska (www.uke.gov.pl, 8 lipca 2011 r, „Świadczenie usługi dostępu do internetu przez JST”).
Kompletnie nie zgadzam się z twierdzeniem o braku szkodliwości dla lokalnego rynku w związku z dalszą wypowiedzią:
– To, czego nam brakuje, to uprawnienie do egzekwowania od JST żeby przestrzegały nałożonych ograniczeń. Obecnie łamanie zasad jest bezkarne, a kontrole mogą się skończyć tylko zaleceniami, których podmioty te nie muszą przestrzegać. Optymalne byłoby także, żeby samorząd, który chce świadczyć darmowy internet, przeznaczył na to określoną kwotę i ogłosił przetarg na te usługę, w którym wezmą udział operatorzy. Zbyt często JST świadczą te usługi za pomocą własnych pracowników lub jednostek komunalnych, co powinno być ostatecznością. Na razie możemy zalecać inne postępowanie, mamy nadzieje, że będziemy mogli je egzekwować (www.uke.gov.pl, 8 lipca 2011 r, Świadczenie usługi dostępu do internetu przez JST”).
Czyli jednak w końcówce kadencji poprzedniej prezes dotarło do UKE, że coś nie działa tak, jak powinno. Niestety, zmiana na stanowisku prezesa UKE spowodowała, że zamieszanie na rynku usług dostępu do internetu wywołane przez pojawienie się JST jest spore i nic na razie nie wskazuje na możliwość uporządkowania sytuacji.
Podłączenie 75 razy za drogie