Mama i tata nakładli ci do głowy, że jesteś kimś wyjątkowym? To błąd. Nie jesteś. Ja też nie. Wręcz przeciwnie – wszyscy jesteśmy statystycznie powtarzalni, przewidywalni i policzalni. Segregowalni i monetyzowalni. Lubimy typowe dla naszego profilu osobowego rzeczy, poruszamy się typowymi trasami i wydajemy tyle, co przedstawiciele naszej klasy społecznej; w spodziewalnych okresach dopadają nas podobne choroby cywilizacyjne, a gdy już dopadną – podobnie panikujemy i szukamy pomocy. Równie standardowe mamy zwyczaje zakupowe, a nawet codzienne myśli. Tę potężną wiedzę o nas samych dał nam internet. U początku ery cyfrowej powiedział bowiem: „Zbiorę nieskończenie dużo danych z dusz waszych i przeczeszę algorytmem korzystającym z mądrości wszystkich pokoleń Ziemi”. I tak się stało. I widział internet, że to jest dobre.
Dyskretny urok konfesjonału
Dlaczego dobre? Bo firmy śledzące ruch w sieci (Google, Facebook etc.) ułatwiają nam dobre życie od prawie 20 lat. I korzystają na stale rozwijającej się bazie wiedzy o nas. O pokoleniu 30–40-latków wiedzą dużo; o ich dzieciach – usieciowionych od przedszkola – będą wiedzieć jeszcze więcej. Niezależnie od pokolenia, wszyscy jesteśmy dla nich dobrowolnym dawcą danych, który zgadza się na mentalną wiwisekcję.
Oczywiście, wpisując nowe pytanie do wyszukiwarki Google’a odnosimy korzyść, pozyskując informacje. Ale łatwo zapominamy, że algorytm sieci też odnosi korzyść – karmiąc się naszymi danymi, ma coraz lepszy wgląd w naszą psychikę i wzorce zachowań. Z pozoru wygląda to jak symbioza – kiedy my konsumujemy zasoby internetu, on konsumuje nas. W zamian za informacje algorytm, niczym profesor z binoklem i doktoratem z psychologii, zyskuje cenne informacje o nas. Jego wiedza jest co dzień większa, dzięki rzeszy naukowców, badających związek kliknięć z preferencjami konsumenckimi czy wyborczymi. Dzięki temu profesor krok po kroku staje się naszym spowiednikiem i zaczyna znać nas lepiej niż dobrzy znajomi. A często lepiej niż przyjaciele. W końcu któremu przyjacielowi godzinami będziesz opowiadać o tłustych krostach na plecach czy upodobaniach erotycznych? A przecież algorytmowi opowiadasz.
Jeśli myślisz, że to nieprawda, zainstaluj nakładkę Lightbeam lub Privacy Badger na przeglądarkę internetową. Zobaczysz w czasie rzeczywistym, jak miriady podmiotów o dziwnych nazwach handlują każdym twoim kliknięciem – i robią Bóg wie co z danymi, które pozyskają.
Tak naprawdę nawet nie pamiętasz, kiedy dałeś komuś zgodę na intymną zażyłość z twoimi tajemnicami. Z pewnością uśpiło cię to, że cyfrowy konfesjonał wydaje się bezosobowy; że obserwacja twoich działań obywa się bez ludzkich świadków; że dla algorytmów jesteś interesujący nie jako jednostka, lecz jako element grup i trendów. Być może uśpiło cię też to, że algorytm jawił się jako naukowiec, którego nie interesują nasze uczucia, a jedynie obiektywna analiza danych. Pamiętasz być może, że dla wygody dałeś zgodę na jakieś „cookies”, żeby sieć przeglądać łatwiej i szybciej. To jeszcze można zrozumieć. Ale dlaczego u licha zgodziłeś się mimochodem, by prywatne firmy z zagranicy – a więc potencjalnie także służby innych krajów! – wiedziały o tobie tysiąc razy więcej niż twoje własne państwo?