Nieobecność Polski przy stole dyskusyjnym (raczej trudno go nazwać negocjacyjnym) w Białym Domu może być przykrym zaskoczeniem. Jeszcze trzy miesiące temu „The Economist” pokazywał na swojej okładce niezwykły awans naszego kraju, nazywając go „najbardziej niedocenianym” militarnym i gospodarczym mocarstwem Europy.
Nadszedł czas dla Polski
Jedna z najsilniejszych armii na kontynencie, najszybciej (obok irlandzkiej) rosnąca przez ostatnie trzy dekady gospodarka – która w dodatku po raz kolejny okazuje się „zieloną wyspą” i rozwija się w tempie przekraczającym 3 proc., podczas gdy europejska norma oscyluje dziś między zerem a 2 proc. – wszystko to sugerowało, że nadszedł wreszcie czas Polski w europejskiej polityce. Zwłaszcza w sprawie ukraińskiej, ale też szerzej mówiąc, w sprawie bezpieczeństwa naszego kontynentu.
Nasz awans był spektakularny. Kiedy w roku 1991 powstawał Trójkąt Weimerski, kurcząca się nadal po upadku komunizmu polska gospodarka była ośmiokrotnie mniejsza od niemieckiej i pięciokrotnie od francuskiej (a jeśli użyć do pomiaru bieżących kursów walut, odpowiednio dwudziesto- i piętnastokrotnie mniejsza). Nie da się ukryć, że nazwanie wtedy Polski „równorzędnym partnerem” było dowodem sporej kurtuazji ze strony obu gigantów. Dziś dzieli nas jeszcze nadal duży dystans, ale polski PKB to już połowa francuskiego (według bieżących kursów walut jedna trzecia)). Skalę obu gospodarek da się już porównywać, zwłaszcza że nasza wciąż znacznie szybciej rośnie.
Czytaj więcej
Przygotowywałem już optymistyczny felieton na temat rozmowy premiera Donalda Tuska z prezydentem...
Mieliśmy więc w ręku potrzebne karty, a jednak do Waszyngtonu naszego prezydenta nie zaproszono. Możemy tylko zgadywać, dlaczego. Najpierw Karol Nawrocki domagał się, by to on, a nie premier reprezentował Polskę w relacjach z USA (i pewnie słusznie, biorąc pod uwagę bliskość ideologiczną, na którą Biały Dom zwraca teraz uwagę). Potem mogliśmy oglądać nerwowość, z jaką oczekiwał w ciągu weekendu na zaproszenie, a w końcu usprawiedliwianie się kiepskim argumentem, że do Białego Domu nie zapraszał Trump, tylko Zełenski (ha, ha).