W kontekście TikToka wiele mówi się o obawach związanych z prywatnością i bezpieczeństwem danych, o dostępie do nich przez chińskie władze. Czy obawy są słuszne? Nadal istnieje takie ryzyko?
Użył pan słowa „nadal”, a to sugerować mogłoby, że wcześniej to ryzyko istniało. Tymczasem nie ma i nie było takiego zagrożenia. Takie oskarżenia nigdy nie miały uzasadnienia. Od początku mówiliśmy, iż nie ma takiej możliwości, aby chiński rząd miał jakikolwiek dostęp do danych użytkowników TikToka. A wynika to z wielu względów, choćby z naszej struktury korporacyjnej. Spółka zarejestrowana jest na Kajmanach, centralę ma w Singapurze, zaś w radzie dyrektorów ByteDance (spółka matka TikToka – red.) zasiadają Amerykanie, Francuz i Chińczyk, przy czym ten ostatni żyje w Singapurze, a w Pekinie nie był od dziesięciu lat. Co więcej, współwłaściciele ByteDance to międzynarodowe fundusze VC, do których należy 60 proc. udziałów w korporacji.
Ponadto realizujemy inicjatywy, które mają zapewnić użytkownikom w Europie i USA poczucie bezpieczeństwa i pewności, że ich dane są chronione. To projekty Clover i Texas.
To skąd wciąż te obawy przed TikTokiem?
Nasz prezes powiedział kiedyś, że to zaufanie do nas przyjdzie z czasem, bo jesteśmy jedną z młodszych platform. TikTok bardzo szybko w stosunku do swojego wieku musiał zbudować to zaufanie. Robimy to, rozbudowując mechanizmy moderacji treści, idąc na wojnę z dezinformacją czy też rozbudowując zespół zwalczający tzw. operacje ukrytego wpływu. Zatem w relatywnie niedługim czasie musieliśmy sporo nadrobić. A jak spojrzeć na historię platform technologicznych, to widać, że amerykańskie big techy, które wszyscy znamy, mogły funkcjonować bez zespołów „trust and safety” (z ang. zaufania i bezpieczeństwa – red.) przez pierwsze 10–15 lat swojego istnienia.