Izby gospodarcze swoją opinie wypowiadają wprost, bo taka ich rola. Operatorzy raczej po cichu i kuluarowo, bo przecież oficjalnie nic nie mają do administracji publicznej. Od zarania gospodarki wolnorynkowej w Polsce polityka jednak kształtuje biznes telekomunikacyjny (i odwrotnie) , więc tym razem też pewnie tak będzie.

Mnie się wydaje, że ani informatyka, ani telekomunikacja, ani media (bo tak można sobie spekulować w sprawie kompetencji resortu in spe) nie wymagają oddzielnej jednostki administracji centralnej. Pomysł luźno kojarzy mi się to z praktyką PRL, czy władzy radzieckiej, która lubiła mieć kilkadziesiąt ministerstw: od przemysłu lekkiego, ciężkiego, czy jakiego tam. Ale tamta władza z definicji lubiła wszystkiego dopatrzeć. Wszak gospodarka planowana była centralnie.

Dzisiaj lubimy trochę mniej ingerencji w rynek, chociaż nikt nie przeczy, że to i owo rząd ma do zrobienia w związku z rynkiem telekomunikacyjnym: stanowienie i ulepszanie prawa, współpracę z Komisją Europejską, uzgodnienia polityki radiokomunikacyjnej, czy koordynację inwestycji szerokopasmowych. UKE robi to całkiem sprawnie, ale – mimo ogromnego respektu dla dokonań Anny Streżyńskiej – wcale mnie nie martwi, że Ministerstwo Infrastruktury też jest aktywne. Monopol nie jest dobry, także w regulacjach rynku. Ale i tak wydaje mi się, że wiceminister właściwy i kompetentny departament, to wszystko, czego potrzebuje telekomunikacja.

Część branży od kilku lat odmienia przez wszystkie przypadki słowo „inwestycje”. Często w związku frazeologicznym: „… wykluczają się z regulacjami”. Po wyborach tę frazę słyszę jakby częściej. Czy to oznacza zmianę polityki regulacyjnej? Czy stąd wynikają wspomniane szeptane sympatie i ansiki? Może tak. Rewolucji bym się jednak nie spodziewał. Pewnych spraw najzwyczajniej w świecie nie da się już odkręcić.