Negocjacje trwały ponad dwa lata, obfitowały w gwałtowne zwroty akcji, a ich uczestnicy znaleźli się pod niespotykaną presją ze strony biznesu, organizacji konsumenckich i pozarządowych.
Przyjęta wersja podoba się twórcom, czyli wydawcom czy firmom fonograficznym, lecz krytykowana jest przez portale, zwolenników nieskrępowanej swobody w sieci oraz organizacje konsumenckie.
Dyrektywa była konieczna, bo przepisy w tej dziedzinie pochodzą z 2001 r., a więc sprzed ery wszechobecnego internetu. Wprowadza zasadę dzielenia się zyskiem – portale, w szczególności te duże, jak Google czy Facebook, będą musiały płacić twórcom za powielane treści: artykuły prasowe, dzieła literackie, filmy czy muzykę. Państwa członkowskie będą musiały wprowadzić przepisy zgodne z dyrektywą w ciągu dwóch lat od opublikowania w dzienniku urzędowym. Mogą one więc wejść w życie wiosną 2021 r.
Sprawa dotyczy rynku wartego wiele miliardów euro. Dochody z praw autorskich, które pochodzą z wszystkich treści udostępnianych przez europejskich twórców na głównych platformach, szacowane są w UE na 22 mld euro. – Chcemy wydawcom dać takie przepisy, by jak równy z równym rozmawiali z platformami internetowymi – mówił Axel Voss, parlamentarny sprawozdawca dyrektywy. Dodał, że platformy zarabiają krocie na treściach tworzonych przez innych.
CZYTAJ TAKŻE: Zaostrza się batalia o prawa autorskie w sieci