Bardzo poważam branże małych ISP, którzy budowali polski dostęp do internetu w czasach, kiedy kolejni prezesi TP robili politykę. Energia małych przedsiębiorców zapewniła usługi dostępowe w miejscach, w których abonenci długo czekaliby na wielkich dostawców. W nagrodę mali operatorzy mają 20 proc. rynku dostępowego, zdrowe przedsiębiorstwa i są jak panna na wydaniu, bo każdy chce im coś sprzedaż, albo kupić ich firmy. Czapka z głowy, bo sami na to zapracowali.
Przez ostatnie dwa dni miałem możność przysłuchiwania się ich debatom podczas konferencji branżowej izby gospodarczej. Między innymi wałkowano pomysł wykreowania wspólnego usługi dostępowej o gigabitowych przepływnościach. „Po co, komu to potrzebne, co po tym puścić! To tylko marketing!” – usłyszałem. I zdębiałem. Chyba ktoś tu czegoś nie rozumie.
Oczywiście, że przeciętny abonent dzisiaj nie potrzebuje 100 Mb/s, ani nie będzie realnie potrzebował 1 Gb/s jutro (przynajmniej tak można sądzić). Mali ISP dobrze to wiedzą, bo SA mocni technologicznie. Ale tą samą miarę zdają się przykładać do swoich klientów. Czy menedżerowie sieci kablowych, oferujący 50-100 Mb/s są ślepymi entuzjastami? Czy TP rozpoczynająca inwestycje w VDSL2 nie ma na co wydawać pieniędzy? Żaden z tych operatorów nie ma oferuje bardziej pasmożernych usług, niż mali ISP. Ale każdy z nich wie, że tam gdzie za te same pieniądze będzie można kupić 2 Mb/s i 50 Mb/s klienci – wcześniej, czy później – będą wybierali wyższe przepływności. I to jest właśnie ten pogardzany marketing.
Przypominam, że Komisja Europejska trąbi przy każdej możliwej okazji o 50-procentowym nasyceniu europejskich gospodarstw domowych usługami 100 Mb/s w 2020 r. Gwarantuję, że deklaracje polityków będą się powoli przesączały do umysłów obywateli. Za rok, dwa lata łącze 1-2 Mb/s będzie równie niemodne, co białe skarpetki. W dobrym tonie będzie mieć co najmniej kilkadziesiąt megabitów na sekundę. Po co? Bo sąsiad ma. Nie starczy? Zawiść nakręca wiele sektorów gospodarki, nie tylko telekomunikację.